Na około niego bulwar St.
Michel wrzał życiem i wesoło
ścią.
Studenci francuscy pili piwo,
absynt i bawili się wesoło w to
warzystwie swych kochanek, ubra
nych w berety.
Jakiś ochrypły głos śpiewał
w oddali:
—
Bonsoir Ninon
-—
ćest moi
qui passe!
Z kawiarni lały się potoki
elektrycznego światła. Tramwaje
i omnibusy krzyżowały się po
środku ulicy.
Szybko, jakby uciekając przed
tą wrzawą i wesołością, biegł te
raz Leon, szukając ciemni i ciszy.
Do piersi tulił ręce, jakby
tam chronił jakiś skarb, który
przed chwilą udało mu się zna-
leść i posiąść.
I wreszcie, wydostawszy się
na jakąś krętą i wązką ulicę,
zwolnił kroku.
Pusto było—cicho, gaz tylko
płonął gdzieniegdzie, nie rozja
śniaj ą c . ciemności.
I tu mógł wreszcie Leon
w ciszy i spokoju pomyśleć nad
tein, co widział i nad tern, co
w jego sercu ś w i t a ć zaczynało.
VII. Jeden z „w ie lk ic h ".
Nazajutrz obudził się Leon
z silnym bólem głowy.
Gałą noc majaczył i słyszał
głos Grzegorzewskiego — widział
żałobne mundury dzieci że szko
ły Batiniolskiej...
To znów migały przed nim
płonące źrenice Władka i legia
honorowa Pułkownika...
Świt rozwiał te tumany. Le
on'zaczął godzić się z rzeczywi
stością. Spojrzał dokoła małej iz
debki hotelowej przy ulicy Victór
Massć, w której się mieścił.
Okno wychodziło na dachy.
Na tych dachach był las wąz-
kich kominów, a po nad nimi
niewielki szmacik szarego, chmur
nego nieba.
Leon ubierał się powoli.
Obliczył stan kasy i widząc,
że podróż i pierwsze dni pobytu
kosztowały go dużo, postanowił
poszukać zajęcia.
Sięgnął do kieszeni i znalazł
tam trzy listy, polecające go ro
dakom zamieszkałym w Paryżu.
Wystarał się o nie Jaś i wręczył
mu je z wielką uroczystością.
— Patrz! — mówił — to do K.
Nazwisko to mówiło samo za
siebie.
Wielki pisarz, człowiek sto
sunków i wielki bogacz.
M alarstwo polskie.
H enryk Piątkowski. P ortret.
Nie szło tu o pomoc pie
niężną, lecz o znalezienie zarobku.
Dwa inne były mniejszej
wagi.
Jeden z nich do przemy
słowca, drugi do literata, kore
spondenta wielu pism warszaw
skich.
Jeden już z listów, do Wimp-
fena—zużył Leon prawie tego sa
mego dnia, w którym stanął w Pa
ryżu.
Leon od razu zmiarkował, iż
na poparcie lub pomoc młodego
malarza liczyć nie może.
Wimpfen urządził sobie ży
cie wygodnie, egoistycznie. Miał
porządne atelier i jako ładny
chłopiec był „rozrywany" przez
damy.
Przytem miał przyjaciółkę,
pannę od Doucefa — typ wosko
wej lalki kształtnej i eleganckiej,
która służyła mu za model do je
go cukrowych obrazków, mają
cych dość łatwy zbyt w kraju.
Wimpfen przyjął L e o n a
uprzejmie, ofiarował mu nawet
„pójście" na uroczystość do sali
geograficznej, lecz na tern skoń
czyła się jego uprzejmość. Leon
uczuł, iż Wimpfen jest zanadto
zajęty sobą i tern, co się jego do
tyczy.
Postanowił od razu zacząć od
„wielkich" i pójść do K.
— Zobaczę go — będę z nim
mówił. Co on mi powie, czy po
trafię go zainteresować? Gdybym
się zdobył na odwagę i powiedział
mu, że jego dzieła umiem na pa
mięć, że „Pamiętnik" czytaliśmy
w klasach po sto razy, że go ko
chaliśmy za jego „Rycerzy". Tak
myślał Leon, ubierając się wy
jątkowo starannie.
Na chwilę zapomniał o Grze
gorzewskim, o Batiniolczykach,
0 wczorajszym wieczorze.
— Będę go widział!—powta
rzał sobie.
Gdy w godzinę później wcho
dził do wielkiej i wspaniałej ka
mienicy, zamieszkiwanej przez
znakomitego pisarza, serce biło
mu gwałtownie. Jaka szkoda, my
ślał, że idę tu z prośbą o pro-
tekcyę— jaka szkoda — wolałbym
pójść tylko prosto— ze złożeniem
hołdu.
Zadzwonił u drzwi, udrapo-
wanych zewnątrz wschodnią por-
tyerą.
To mu zaimponowało. Pierw
szy raz w życiu widział podobną
dekoracyę.
Za drzwiami dało się słyszeć
szczekanie, potem szmer sukni,
aż wreszcie drzwi uchyliły się
powoli.
—
Q
u
i
esł la? — zapytał glos
kobiecy.
—
Moi! — odparł zmięszany
Leon.
—
Que
desirez
brzmiała
dalej indagacya.
— Voir
monsieurK.
—
Q
uietes
v
c
—
Je suis... un
—od
parł po chwili.
Nastąpiła pauza.
Za drzwiami zaszeleściły je
dwabie i drzwi uchyliły się, ale—
niegościnnie.
—
Entrez! — wyrzekła ko
bieta,
Leon wszedł do przedpokoju
1 odrazu otoczyły go ciemności.
iz