— Num er po jed y n czy kop. 15. P r e n u m e r a t a w w a r s z a w ie



Yüklə 44,29 Mb.
Pdf görüntüsü
səhifə13/21
tarix01.08.2018
ölçüsü44,29 Mb.
#60019
1   ...   9   10   11   12   13   14   15   16   ...   21

Tylko  w  oddali  jaśniały  drzwi 

otwarte  i  w  nich  czerniała  syl­

wetka oddalającej  się w głąb apar­

tamentów 

tłustej  i  wysokiego 

wzrostu  damy,  ubranej  strojnie, 

szeroko  i  dostatnio.

Dama  zniknęła,  i  Leon stojąc 

na  środku  przedpokoju  z  czapką 

w  ręku,  zaczął  powoli  przyzwy­

czajać  się  do  panujących  cie­

mności  i  rozróżniać  wśród  nich 

niektóre  przedmioty.  Uderzył  go 

przepych,  do  którego  nie  był 

w  kraju  przyzwyczajony.  Ciężkie 

portyery  wisiały  dokoła  ścian. 

Olbrzymie  lustro  wysuwało  się 

z  całego  klombu kwiatów.  U stro­

pu  wisiała  delikatnej  roboty  we­

necka  latarnia.

Tak  sobie  wyobrażał  mniej 

więcej  mieszkanie  potentata  lite­

ratury  biedny  chłopak  przybyły 

z  nad  Wisły.

—  Powiem  mu  wszystko! 

Wszystko...  wyspowiadam  się,  jak 

przed  ojcem — myślał,  gryząc bez­

wiednie baranek  czapki—on  mnie 

zrozumie!

Lecz  czekał  długo  tak  na 

środku  przedpokoju,  tuż  pod lam­

pą  wenecką  i  naprzeciw  klombu 

z  kwiatami.  Z  wewnątrz  aparta­

mentu  dolatywały go  szmery,  gło­

sy,  kroki,  lecz  o  nim  zapomniano 

widocznie.

Nagle  z  bocznych  drzwi  wy­

sunęła  się  pokojówka,  odziana 

czarno  w  czepku  i  w  fartuchu 

białym.


Podnosząc  jedną  ręką  por- 

tyerę,  wyrecytowała  z  silnym  ak­

centem  przedmieść  paryskich.

Si  vous  et es  encore  un  emigre

 

du  Bresil

  —

 

monsieur  ne  peut  pas



 

vous  recevoir!

 



Bresil!...  non!  non\

 

— za­



przeczył.

Sługa  znikła  i  on  pozostał 

sam  wśród portyer,  kwiatów i we­

neckich  latarni.

Powiedzenie  sługi  zastanowi­

ło  go.


Więc  „pan“  emigrantów  bra­

zylijskich  widzieć  u  siebie  nie 

chciał.

Musiał  mieć  ku  temu  przy­



czyny.

Upłynęła  znów  długa  chwila.

Sługa  nie  wracała.  W  sercu 

^eona  jakiś  chłód  zaczął  otaczać 

gorące  porywy,  które  go  do  stóp 

znakomitego  starca  pędziły.

Nareszcie — pojawiła  się  słu­

żąca.


Bntrez  au  salonl

 

— wyrze­



kła,  wskazując  Leonowi  otwarte 

drzwi.


Leon  wszedł  i  zaraz  tuż  kolo 

progu  siadł na pierwszem lepszem 

krześle.

Salon  był  ogromny — cztery 

okna  przysłonięte  blado-zielone- 

mi, jedwabnemi  storami,  oświetla­

ły  go  jasnem  i  delikatnem  świa­

tłem.


Zastawiony 

był  mnóstwem 

mebli,  a  wszystkie  te  meble  by­

ły  niezmiernej  ceny  i  wartości 

antyki.  Leon  nie  znał  się  na  sta­

rożytnościach,  a  jednak  i  on  zo­

stał  olśniony  tymi  empire’ami

0  bronzach  delikatnych  jak  ko­

ronka,  tymi  Ludwikami  XVI,  in­

krustowanymi  medalionami,  tymi 

bonheur  du  jour  o  tak  elegan­

ckich  i  wykwintnych  formach, 

że  zdały  się  być  prosto  przenie­

sione  z  Petit  Trianon,  a  nawet

1  z  Wersalu.

Wgłębi—olbrzymi  bahut bre- 

toński, — wspaniała  rzeźba zakry- 

styjna,  na  nim  całe  bogactwo 

bronzów  i  figurek  z  kości  słonio­

wej.


Na  ścianach  cała  kolekcya 

najcenniejszych  płócien  i  zegar 

złocony  Empire — olbrzymi  orzeł, 

trzymający  w  dziobie  draperyę.

*  Dokoła—zapach właściwy pa­

łacom  i  celom  klasztornym.

Z  poza  otwartych  drzwi—ga­

binet  obity  ciemno-zielonym  ada­

maszkiem,  zasłany  kobiercem.

Z  miejsca,  na którem  siedział 

Leon,  widać  było  pół  szafy wyso­

kiej  — napełnionej  książkami  — 

a  nad  nią  gobelin.

Co  jednak  rozjaśniało ten  ar­

tystyczny  i  bogaty  apartament, 

to  tysiące  drobiazgów  wdzięcz­

nych  i  miłych  dla  oka,  porozrzu­

canych  dokoła.

"Nie  były  to  ciężkie,  ordynar­

ne roboty  Niemki,  lecz  szykownie, 

artystyczne  robótki  Paryżanki.

Te  poduszki,  ozdobione falba- 

nami,  wałki  pod  głowę ze  starych 

złoconych  materyj,  ramki  pluszo­

we  zdobne  gniazdem  kolibra,  aba­

żury  wiązane  wstążkami  i  powie­

wne,  jak  spódniczki  tancerek,  nie 

psuły  harmonii  stuletnich  sprzę­

tów  salonu.

Przeciwnie  —  był  to  jakiś 

uśmiech,  promień  pogody— ślad 

ręki  kobiecej,  dbałej  i  troskliwej 

o  upiększenie  gniazda.

W  sercu  Leona  ożyło  znowu 

cieplejsze 

uczucie. 

Jakkolwiek 

bogato  tu  było  i  dostatnio — to 

przecież  rodzaj  domowej  atmosfe­

ry  rozgrzewał  zziębnięte  serce 

chłopca.

I  jakkolwiek  nic  tu  nie przy­

pominało—kraju,  ani jeden  sprzę- 

cik,  ani  jeden  obraz— nic,  coby 

dawało  do  poznania  nie  francus­

kie  pochodzenie  pana  domu,  je ­

dnakowoż był to już „dom“—schro­

nisko  familijne,  czego  tułającemu

się  od  tak  dawna po  norach  i  wa­

gonach  kolejowych  Leonowi,  ser­

decznie  brakowało.

Do  gabinetu wszedł ktoś i  Le­

on  porwał  się  z  miejsca.

I  spojrzawszy  w 

otwarte 

drzwi,  dostrzegł,  jak  prosto  ku 

niemu, po  ciemnym dywanie  szedł 

wysoki  starzec,  trochę  pochylony 

z  krótką  siwą  brodą.

Starzec, wszedłszy  do  salonu, 

zatrzymał się o kilka kroków przed 

Leonem.


Spojrzenie  miał  obojętne  i 

jakby  szklane.  Oczy  niewielkie, 

zielone, okolone czerwoną obwódką. 

Ręce trzymał  założone w tył,  odzia­

ny był ciepło, w domową  szarą ma­

rynarkę.


—  Pan...  Polak?  —  zapytał 

przymrużając  oczy.

W  jednej  chwili  Leonowi 

zbiegła  krew  do  serca.

Ten  głos,  to  spojrzenie  pou­

czyły go  o  wszystkiem.

—  Tak,  Polak!  —  wykrztusił 

wreszcie,  widząc,  iż  K.  czeka  na 

odpowiedź.

—  I  czem  ja  panu  mogę  słu­

żyć?  —  zapytał wielki pisarz, sto­

jąc  ciągle  z  rękami  w  tył  założo­

nemu

Leon  wyjął z kieszeni  list  po­



lecający  i  podał  go  K.

—  Oto  list!

—-  A...  proszę  poczekać.

K.  poszedł  do  gabinetu i  tam, 

włożywszy  okulary,  list  odczytał. 

Poczem  list  złożył,  przycisnął  go 

wspaniałym 

psem 


bronzowym 

i powrócił  do  salonu.

—  Wszystko  to  bardzo  pięk­

nie...  —  wyrzekł  stojąc — ale tam 

u  w a s   w kraju wyobrażają sobie, 

że  tutaj,  we  Francyi,  my istnieje­

my  po  to  tylko,  aby  rozdawać 

wam  miejsca,  synekury,  stypen- 

dya,  zapomogi...  Ten  poczciwy 

Skiba  bardzo  zdolny  i  czcigodny 

człowiek,  ale  on  zupełnie  warun­

ków  tutejszego  bytu  nie  zna i  nie 

rozumie!

Wzruszył  ramionami  i  pod­

szedł  do  jednej  z  poduszek,  na 

której  pokrzywiła  się  kokarda.

—  Gdybym nawet  chciał,  mój 

młody  panie,  zrobić  co  dla  pana, 

to  ja  nic  nie  mogę —mówił dalej, 

rozgładzając  pukle  wstążek — nie 

znam  tu  nikogo,  ktoby  mógł  pa­

na  zatrudnić  u  siebie.  Żyję  odo­

sobniony,  wycofałem  się  już z  in­

teresów...  a  potem,  widzi  pan,  ile 

razy  kogo  zarekomendowałem,  to 

później  nie  mogłem  tego  odża­

łować!...

DCN



Yüklə 44,29 Mb.

Dostları ilə paylaş:
1   ...   9   10   11   12   13   14   15   16   ...   21




Verilənlər bazası müəlliflik hüququ ilə müdafiə olunur ©genderi.org 2024
rəhbərliyinə müraciət

    Ana səhifə