Jamesowi B. Conantowi, który tę pracę inspirował



Yüklə 0,71 Mb.
səhifə9/11
tarix14.12.2017
ölçüsü0,71 Mb.
#15800
1   2   3   4   5   6   7   8   9   10   11
Principiów w rozwoju mechaniki osiemnastowiecznej, s. 65-70, drugi dotyczy odpowiedzi na kryzys na s. 154—155.

  • Inne wskazówki można znaleźć w dwóch moich najnowszych rozprawach: Rejlection on My Critics, w: Imre Lakatos, Alan Musgrave (red.), Criticism and the Growth of Knowledge, Cambridge 1970 oraz Raz jeszcze o paradygmatach, dz. cyt. W dalszym ciągu będę cytował pierwszą z tych rozpraw jako Reflections, cały tom jako Growth of Knowledge-, druga będzie przytaczana jako Raz jeszcze...

  • Szczególnie przekonującą krytykę mojego pierwotnego ujęcia paradygmatów można znaleźć w: Margaret Masterman, The Nature of a Paradigm, w: Growth of Knowledge, oraz Dudley Shapere, The Structure of Scientijic Révolutions, „Philosophical Review", 1964, t. LXXIII, s. 383-394.

    zrobić, i rozważam niektóre istotne konsekwencje powstającego w ten sposób analitycznego rozdziału. Następnie zastanawiam się, do czego prowadzi próba ujęcia paradygmatów poprzez badanie zachowań członków uprzednio określonej społeczności uczonych. Postępowanie takie szybko ujawnia, że w większej części książki terminu „paradygmat" używa się w dwóch różnych sensach. Z jednej strony odnosi się on do całej konstelacji przekonań, wartości, technik itd. wspólnych członkom danej społeczności. Z drugiej zaś oznacza jeden rodzaj elementów w obrębie tej konstelacji, a mianowicie konkretne rozwiązania łamigłówek, które, stosowane jako modele czy przykłady, mogą zastępować wyraźne reguły, dając podstawę do rozwiązań pozostałych łamigłówek nauki normalnej. Pierwszy sens tego terminu, nazwijmy go socjologicznym, omawiam w punkcie drugim poniższych rozważań; punkt trzeci poświęcony jest paradygmatom w rozumieniu wzorcowych osiągnięć przeszłości.

  • Ten drugi sens słowa „paradygmat" jest głębszy niż pierwszy, przynajmniej z filozoficznego punktu widzenia, i właśnie to, co twierdziłem na ten temat, stało się głównym źródłem kontrowersji i nieporozumień, jakie wywołała moja książka, w szczególności zarzutu, iż czynię z nauki przedsięwzięcie subiektywne i irracjonalne. Kwestie te rozważam w punkcie czwartym i piątym. W pierwszym z nich twierdzę, że terminów takich jak „subiektywny" i „intuicyjny" nie można poprawnie stosować do tych składników poznania, które opisywałem jako milcząco zawarte w przykładach podzielanych odpowiedzialność za różne istniejące aktualnie specjalności jest podzielona pomiędzy grupy o przynajmniej z grubsza określonym składzie. Zakładam więc tutaj, że uda się znaleźć bardziej systematyczne sposoby ich wyodrębniania. Zamiast przedstawiać wstępne wyniki badań, pozwolę sobie pokrótce wysłowić intuicyjne pojęcie społeczności leżące u podstaw pierwszych rozdziałów mojej książki. Jest to rozumienie rozpowszechnione obecnie wśród przyrodoznawców i socjologów, podzielane także przez licznych historyków nauki.

    Zgodnie z tym poglądem społeczność uczonych składa się z osób uprawiających określoną specjalność naukową. Zdobyły one, w stopniu niespotykanym w większości innych dziedzin, podobne wykształcenie i w podobny sposób zostały wdrożone do zawodu; w procesie tym przyswoiły sobie tę samą literaturę techniczną i wyniosły z niej zbliżony zasób wiedzy. Zazwyczaj zakres tej standardowej literatury wytycza przedmiotowe granice danej młuki i każda społeczność zwykle posiada własny przedmiot badań. W obrębie nauk istnieją szkoły, tj. społeczności, które prezentują różne, niezgodne ze sobą ujęcia tego samego przedmiotu badań. Są tu one jednak o wiele rzadsze niż w innych dziedzinach; zawsze ze sobą konkurują i to ich współzawodnictwo zwykle szybko się kończy. W wyniku tego członkowie danej społeczności naukowej postrzegają siebie i są postrzegani przez innych jako osoby w sposób wyłączny odpowiedzialne za realizację szeregu wspólnych im celów, w tym za szkolenie swoich następców.



    W obrębie takich grup zachodzi względnie pełna komunikacja, a poglądy na kwestie zawodowe cechuje względna jednomyślność. Poniewąż uwaga różnych społeczności naukowych skupia się na odmiennych kwestiach, zawodowa komunikacja pomiędzy poszczególnymi grupami jest nieraz utrudniona, rodzi często nieporozumienia i może, jeśli się do niej dąży, ujawnić znaczące i wcześniej niespodziewane różnice poglądów.

    Społeczności takie istnieją, rzecz jasna, na różnych poziomach. Najogólniejsza jest społeczność wszystkich przyrodników. Wśród głównych naukowych grup zawodowych mamy społeczności fizyków, chemików, astronomów, zoologów itp. Jeśli pominąć obszary graniczne, w wypadku tych większych ugrupowań łatwo jest określić przynależność do danej społeczności. Tematyka dysertacji, członkostwo w towarzystwach naukowych oraz czytane czasopisma są tu zwykle całkowicie wystarczającym kryterium. Za pomocą podobnych technik da się również wyodrębriić większe podgrupy: chemików organików, a wśród nich, dajmy na to, specjalistów od chemii białka, fizyków ciała stałego i fizyków wysokich energii, radioastronomów itd. Dopiero na kolejnym, niższym poziomie pojawiają się problemy empiryczne. W jaki sposób — by posłużyć się współczesnym przykładem — można byłoby wyodrębnić grupę badaczy fagów przed jej publicznym uznaniem? Trzeba by się odwołać do danych dotyczących uczestnictwa w specjalistycznych konferencjach, poprzedzającej publikację dystrybucji maszynopisów albo korekt szczotko- winiętej nauki, które dawniej wiązałem z przyswojeniem paradygmatu, ująłbym obecnie jako konsekwencje przyjęcia pewnego typu paradygmatu, takiego mianowicie, któiy tożsamy jest z formułowaniem łamigłówek, dostarcza klucza do ich rozwiązania i gwarantuje, że naprawdę zdolny uczony osiągnie w tym sukces. Tylko ci, którzy czerpali otuchę z faktu, że ich własna dziedzina (czy szkoła) ma paradygmaty, mogą odczuć, że coś ważnego traci się wskutek tej zmiany.

    Druga kwestia, ważniejsza przynajmniej dla historyków, dotyczy zawartego implicite w tej książce jedno-jednoznacznego utożsamienia społeczności uczonych i przedmiotu nauki. Chodzi o to, że wypowiadałem się po wielekroć tak, jak gdyby na przykład „optyka fizyczna", „elektryczność" i „ciepło" musiały być nazwami społeczności naukowych, ponieważ są nazwami przedmiotów badań. Jedynym, jak się zdaje, alternatywnym ujęciem, które dopuszczał mój tekst, było przyporządkowanie wszystkich tych przedmiotów badań społeczności fizyki. Jednak utożsamienia tego rodzaju nie wytrzymują na ogół próby, na co wielokrotnie wskazywali moi koledzy historycy. Nie istniała na przykład społeczność fizyki przed połową XIX wieku, a uformowała się ona w wyniku fuzji części dwóch wcześniej oddzielonych społeczności, matematyki i filozofii naturalnej {physique expérimentale). To, co dzisiaj jest przedmiotem badań pojedynczej rozległej społeczności, w przeszłości bywało rozmaicie podzielone między różne środowiska. Inne węższe dziedziny przedmiotowe, na przykład ciepło i teoria materii, istniały przez długi czas, nie stając się specjalnym przedmiotem kompetencji żadnej konkretnej społeczności naukowej. Jednakże uprawianie nauki normalnej oraz dokonywane w nauce rewolucje są jak najbardziej związane z istnieniem określonych społeczności. Aby zanalizować naukę normalną i rewolucje, trzeba najpierw rozwikłać zmieniającą się w czasie społeczną strukturę nauk. Paradygmat rządzi w pierwszej kolejności nie dziedziną przedmiotową, lecz raczej grupą praktykujących uczonych. Wszelka analiza badań kierujących się paradygmatem bądź też rozbijających paradygmat musi zacząć od zlokalizowania odpowiedniej grupy czy grup.

    Jeśli w ten właśnie sposób podejdziemy do analizy rozwoju nauki, wiele trudności, na których skupiała się uwaga krytyków, przypuszczalnie zniknie. Wielu komentatorów odwoływało się na przykład do teorii materii, by pokazać, że drastycznie wyolbrzymiam jednomyślność uczonych w ich posłuszeństwie danemu paradygmatowi. Jeszcze stosunkowo niedawno, powiadają oni, teorie jte były przedmiotem ciągłych kontrowersji i dyskusji. Zgadzam się z tym opisem, ale nie sądzę, by przykład ten podważał moje ujęcie. Teorie materii nie były, przynajmniej do roku mniej więcej 1920, specjalną dziedziną czy przedmiotem badań jakiejkolwiek społeczności naukowej. Były natomiast narzędziami dla bardzo wielu grup specjalistów. Członkowie różnych społeczności wybierali czasami różne narzędzia i krytykowali wybór dokonywany przez innych. A co ważniejsze, teoria materii nie



    2. Paradygmaty jako konstelacja grupowych przekonań

    Przejdźmy teraz do sprawy paradygmatów i zapytajmy, cóż to takiego. Nie ma bardziej niejasnej i ważniejszej kwestii w moim pierwotnym tekście. Pewna życzliwa czytelniczka, podzielająca moje przeświadczenie, iż w pojęciu paradygmatu skupiają się najważniejsze filozoficzne treści książki, przygotowała częściowy indeks analityczny i doszła do wniosku, że terminu tego używa się w niej na co najmniej dwadzieścia dwa różne sposoby71. Większość tych różnic bierze się, jak dziś sądzę, z niekonsekwencji stylistycznych (np. prawa Newtona są czasem paradygmatem, czasem częścią paradygmatu, a kiedy indziej znowu są paradyg- matyczne) i można je względnie łatwo usunąć. Jednakże gdyby wykonać tę pracę redakcyjną, wciąż pozostaną dwa bardzo różne sposoby użycia tego terminu i należy je rozdzielić. Ogólniejsze użycie omawiamy w tym punkcie; drugie rozważymy w następnym.

    Wyodrębniwszy konkretną społeczność specjalistów za pomocą technik takich, jak wyżej opisane, warto zapytać: co takiego łączy jej członków i tłumaczy względną pełnię ich zawodowego porozumienia oraz względną jednomyślność ich sądów na tematy zawodowe? Odpowiedź, jakiej udzieliłem na to pytanie w mojej książce, brzmi: paradygmat lub zbiór paradygmatów. Jednak w tym użyciu, w przeciwieństwie do drugiego, o którym będzie mowa niżej, termin ten jest nieodpowiedni. Sami uczeni powiedzieliby, że łączy ich pewna teoria lub zespół teorii, i cieszyłbym się, gdyby ten właśnie termin przyjąć ostatecznie w tym użyciu. Wszelako słowo „teoria", tak jak używa się go obecnie w filozofii nauki, oznacza strukturę o wiele bardziej ograniczoną w swej naturze i zakresie niż ta, o jaką tutaj chodzi. Dopóki nie uwolni się tego określenia od jego obecnych implikacji, unikniemy zamętu, stosując inne. Dla celów bieżących proponuję termin „matryca dyscyplinarna": „dyscyplinarna", gdyż chodzi o coś stanowiącego wspólną własność uczonych zajmujących się konkretną dyscypliną; „matryca", ponieważ składa się ona z Uporządkowanych elementów różnego rodzaju, z ¿których każdy wymaga dalszej specyfikacji. Składnikami matrycy dyscyplinarnej byłyby wszystkie lub większość przedmiotów wspólnych grupie przekonań, które ujmowałem dawniej jako paradygmaty, części paradygmatów iub paradygmatyczne. Jako takie tworzą one pewną całość i wspólnie funkcjonują. Nie powinno się jednak wszystkich tych elementów rozważać tak, jakby były jednorodnej natury. Nie zamierzam tu podać wyczerpującej listy, ale wskazanie głównych rodzajów składników matrycy dyscyplinarnej pozwoli mi wyjaśnić istotę mojego obecnego stanowiska i zarazem przejść do kolejnego punktu rozważań.

    Jeden z istotnych rodzajów tych składników nazwę „symbolicznymi uogólnieniami", mając na myśli te wyrażenia — nie budzące zastrzeżeń



    Rozważmy teraz drugi typ składników matrycy dyscyplinarnej, ten, któremu poświęciłem wiele miejsca w mojej książce, omawiając „paradygmaty metafizyczne" bądź „metafizyczne części paradygmatów". Chodzi tu o podzielane przez członków grupy przekonania, jak: ciepło to energia kinetyczna cząstek składowych ciała; wszystkie postrzegal- ne zjawiska są rezultatem oddziaływań pozbawionych jakości atomów poruszających się w próżni albo, alternatywnie, materii i siły, albo też pól. Opracowując moją książkę na nowo, opisałbym takie przekonania jako wiarę w konkretne modele i rozszerzyłbym kategorię modeli tak, by obejmowała także względną różnorodność heurystyczną: obwód elektryczny można potraktować jako stan stały układu hydrodynamicznego; cząsteczki gazu zachowują się jak malutkie elastyczne kule bilardowe poruszające się w sposób nieuporządkowany. Jakkolwiek siła przeświadczeń grupowych zmienia się — co ma nietrywialne konsekwencje — w zależności od-tego, na ile są to modele heurystyczne, na ile ontologiczne, wszystkie te modele pełnią podobne funkcje. Są one m.in. źródłem preferowanych bądź dopuszczalnych w danej grupie analogii i metafor. Jako takie pomagają one określić, co będzie przyjmowane jako wyjaśnienie i jako rozwiązanie łamigłówki; z drugiej strony biorą udział w określaniu listy zagadek nie rozwiązanych i ocenie ważności każdej z nich. Zauważmy jednak, że członkowie społeczności naukowych nie muszą podzielać nawet heurystycznych modeli, choć zazwyczaj to czynią. Wskazywałem już na to, że przynależność do społeczności chemików w pierwszej połowie XIX wieku nie wymagała wiary w atomy.

    Trzeci rodzaj elementów matrycy dyscyplinarnej określę tu jako wartości. Zwykle są one wspólne różnym społecznościom, a więc bardziej rozpowszechnione niż symboliczne uogólnienia czy modele, i to one w znacznym stopniu są źródłem poczucia wspólnoty wszystkich przyrodników. Choć funkcjonują we wszystkich epokach,: ich szczególne znaczenie wychodzi na jaw wtedy, gdy członkowie konkretnej społeczności muszą uznać kryzys, czy też, później, dokonać wyboru pomiędzy różnymi, nie dającymi się pogodzić sposobami uprawiania swojej dyscypliny. Zapewne najgłębiej osadzone są wartości dotyczące prognoz: powinny one być dokładne; ilościowe prognozy są stawiane wyżej niż jakościowe; jakikolwiek byłby margines dopuszczalnego błędu, należy go konsekwentnie przestrzegać w danej dziedzinie; i tak dalej. Istnieją wszakże również wartości stosowane w ocenianiu całych teorii: teorie mają przede wszystkim umożliwiać układanie i rozwiązywanie łamigłówek; powinny być w miarę możności proste, wewnętrznie spójne i wiarygodne, czyli zgodne z innymi aktualnie stosowanymi teoriami. (Teraz uważam za słabą stronę mojego tekstu, że w analizie źródeł kryzysu i czynników działających w wyborze teorii tak mało uwagi poświęciłem takim wartościom jak wewnętrzna i zewnętrzna spójność.) Istnieją jeszcze inne rodzaje wartości — na przykład to, że nauka powinna (albo że nie musi) być społecznie nieodmiennie zarazem te, w których trzeba podejmować ryzyko. Większość anomalii rozwiązuje się przy użyciu środków normalnej nauki; większość proponowanych nowych teorii rzeczywiście okazuje się błędna. Gdyby wszyscy członkowie danej społeczności reagowali na każdą anomalię jak na źródło kryzysu albo przyjmowali każdą nową teorię wysuwaną przez kolegę, nauka by się skończyła. Gdyby z drugiej strony nikt nie reagował na anomalie albo na najnowsze teorie, podejmując najwyższe ryzyko, byłyby tylko nieliczne rewolucje albo nie byłoby ich wcale. W kwestiach tego rodzaju społeczność będzie się odwoływać raczej do wspólnych wartości niż do wspólnych reguł rządzących indywidualnym wyborem, ażeby odpowiednio rozłożyć ryzyko i zapewnić na dłuższą metę powodzenie swoim poczynaniom.

    Przejdźmy teraz do czwartego rodzaju elementów tworzących matrycę dyscyplinarną; są jeszcze inne, ale nie będę już ich tutaj omawiał. Na jego określenie termin „paradygmat" byłby całkiem stosowny, zarówno ze względów językowych, jak i autobiograficznych; to właśnie ten składnik wspólnych grupie przekonań skłonił mnie do wyboru tego słowa. Jednak z uwagi na to, że termin ten funkcjonuje już w sposób niezależny, zastąpię go tu określeniem „wzory". Mam na myśli przede wszystkim konkretne rozwiązania problemów, z jakimi studenci stykają się od początku swojego kształcenia naukowego, czy to w laboratoriach, czy to na egzaminach, czy to na końcu rozdziałów w podręcznikach. Do tych wspólnych wzorów należy wszelako dodać przynajmniej niektóre z technicznych rozwiązań problemów występujące w czasopiśmiennictwie; naukowcy stykają się z nimi w trakcie swoich późniejszych badań i one również ukazują im poprzez przykłady, jak powinni wykonywać swoją pracę. Różnice w zestawie wzorów w większym stopniu niż inne rodzaje składników matrycy dyscyplinarnej budują subtelną, opartą na wspólnocie strukturę nauki. Na przykład wszyscy fizycy zaczynają od poznawania tych samych wzorów: problemów takich, jak równia pochyla, wahadło stożkowe i orbity Keplera; przyrządów takich jak wernier, kalorymetr, mostek Wheatstone'a. Jednak na dalszych etapach nauki poznawane przez nich wszystkich symboliczne uogólnienia są w coraz większym stopniu ilustrowane innymi przykładami, Choć równanie Schrodingera jest uznawane zarówno przez fizyków ciała stałego, jak i przez fizyków teorii pola, to tylko jego bardziej elementarne zastosowania są wspólne obu grupom.

    3. Paradygmaty jako wspólne przykłady



    Paradygmat jako wspólny przykład to kwestia najważniejsza ze względu na to, co obecnie wydaje mi się najbardziej nowatorskim i najmniej rozumianym aspektem tej książki. Stąd trzeba mu poświęcić więcej uwagi niż pozostałym rodzajom składników matrycy dyscyplinarnej. Filozofowie nauki zazwyczaj nie zajmowali się problemami, z jakimi student spotyka się w laboratorium czy

    A jednak ucząc się rozpoznawania sił, mas i przyspieszeń w różnych wcześniej nie napotykanych sytuacjach fizycznych, student nauczył się też projektować odpowiednią wersję / = ma, za pomocą której należy je powiązać, wersję, której dosłownego odpowiednika często wcześniej nie napotkał. Jak się tego nauczył?

    Zjawisko znane dobrze zarówno studentom nauk przyrodniczych, jak i historykom nauki dostarcza klucza do odpowiedzi na to pytanie. Ci pierwsi często mówią, iż przeczytawszy stosowny rozdział tekstu i w pełni go zrozumiawszy, mieli mimo to trudności z rozwiązaniem wielu zadań zamieszczonych na jego końcu. Zazwyczaj trudności te znikają również w ten sam sposób. Student odkrywa, czy to sam, czy z pomocą nauczyciela, sposób widzenia danego problemu jako podobnego do innego problemu, z którym miał już do czynienia. Dostrzegłszy to podobieństwo, uchwyciwszy analogię między dwoma czy więcej odrębnymi problemami, potrafi powiązać symbole i odnieść je do rzeczywistości w sposób, który wcześniej okazał się efektywny. Szkic prawa, powiedzmy, / = ma, spełnił funkcję narzędzia, informując studenta o tym, jakich szukać podobieństw, sygnalizując postać, pod jaką należy postrzegać daną sytuację. Wypływająca stąd umiejętność widzenia różnych sytuacji jako podobnych do siebie, jako podpadających pod / = ma czy jakieś inne symboliczne uogólnienie, jest moim zdaniem główną sprawnością, jaką student zdobywa, rozwiązując przykładowe zadania, czy to z ołówkiem w ręku, na papierze, czy to w dobrze wyposażonym laboratorium. Wykonawszy pewną ich ilość (a ta może być bardzo różna u poszczególnych jednostek), postrzega sytuacje, które napotyka jako uczony, w tej samej postaci co inni członkowie odpowiedniej grupy specjalistów. Nie są to już dla niego te same sytuacje, co wtedy, gdy zaczynał naukę. W tym czasie przyswoił sobie pewien sposób widzenia, uprawomocniony przez daną grupę i zweryfikowany przez czas.

    Rola, jaką odgrywa dostrzeganie związków podobieństwa, ujawnia się też w historii nauki. Uczeni rozwiązują łamigłówki, modelując je na wzór poprzednich rozwiązań, często tylko w minimalnym stopniu uciekając się do pomocy symbolicznych uogólnień. Galileusz stwierdził, że kula tocząca się po równi pochyłej nabiera dokładnie takiej prędkości, jakiej potrzeba do tego, by powróciła na tę samą wysokość na drugiej równi, niezależnie od kąta jej nachylenia, i doszedł do ujęcia tej sytuacji eksperymentalnej jako przypominającej wahadło, którego cała masa skupiona jest w jednym punkcie. Potem Huyghens rozwiązał problem środka wahań wahadła fizycznego, wyobrażając sobie, że jego korpus składa się z Galiieuszowych wahadeł punktowych, momentalnie i w dowolnej chwili roz- łączalnych w czasie ruchu. Po rozłączeniu pojedyncze wahadło punktowe poruszałoby się swobodnym ruchem wahadłowym, ale ich wspólny środek ciężkości w chwili, gdy każde osiągało swój najwyższy punkt, podniósłby się, tak jak w wypadku wahadła Galileusza, tylko na tę wysokość, z której raz jeszcze po użyteczne określenie Michaela Pola- nyiego, wynikiem tego procesu jest,»milcząca wiedza", którą zdobywa się raczej uprawiając naukę, niż zapoznając się z regułami jej uprawiania.

    4. Milcząca wiedza a intuicja

    Odwoływanie się do milczącej wiedzy i jednoczesne podważenie roli reguł odsyła do kolejnego problemu, któiy niepokoił wielu moich krytyków i stał się podstawą zarzutów wytykających mi subiektywność i irracjonalność. Niektórzy czytelnicy odnieśli wrażenie, iż w moim ujęciu nauka opiera się na nieanalizowalnych indywidualnych intuicjach, a nie na logice i prawach. Jednakże interpretacja ta jest chybiona z dwóch istotnych względów. Po pierwsze, jeśli w ogóle mówię o intuicjach, nie są one indywidualne. Są one raczej sprawdzoną, wspólną własnością członków odnoszącej sukces grupy, a nowicjusz wchodzi w ich posiadanie poprzez szkolenie będące częścią przygotowania do jego członkostwa. Po drugie, nie są one zasadniczo nieanalizowalne. Wręcz przeciwnie; eksperymentuję obecnie z programem komputerowym, który umożliwić ma zbadanie ich własności na elementarnym poziomie.

    O samym tym programie nie będę tu mówił72, wspominam o nim jednak, by oddać istotę mego stanowiska. Kiedy mówię o wiedzy zawartej we wspólnych wzorach, nie chodzi mi o wiedzę [knowing] mniej systematyczną czy mniej dostępną analizie niż wiedza [knowledge] zawarta w regułach, prawach czy kryteriach identyfikacji. Mam natomiast na myśli tego rodzaju wiedzę [knowing], która ulega zniekształceniu, gdy rekonstruować ją w terminach reguł, które są najpierw wyabstraho- wywane ze wzorów, a potem mają funkcjonować zamiast nich. Czy też, by wyrazić to inaczej, kiedy mówię o nabywaniu dzięki wzorom umiejętności rozpoznawania danej sytuacji jako podobnej bądź niepodobnej do pewnych sytuacji wcześniej napotykanych, nie mam na myśli procesu, który nie byłby potencjalnie w pełni wyjaśnialny w terminach mechanizmów neuromózgowych. Twierdzę natomiast, że wyjaśnienie to ze swej istoty nie przyniesie odpowiedzi na pytanie: „Pod jakim względem podobnej?". To pytanie domaga się podania reguły, w tym wypadku kryteriów, przy użyciu których grupuje się konkretne sytuacje w zbiory związane podobieństwem, a moim zdaniem powinniśmy w tym wypadku oprzeć się pokusie szukania kryteriów (czy przynajmniej pełnego ich zbioru). Jednakże występuję tutaj nie przeciw systemowi w ogóle, lecz przeciw konkretnemu rodzajowi systemu.

    By uwyraźnić, w czym rzecz, pozwolę sobie na krótką dygresję. To, co powiem, dziś wydaje mi się oczywiste, ale fakt, iż pierwotnie w moim tekście wciąż uciekałem się do wyrażeń takich jak „świat się zmienia", każe sądzić, że nie zawsze tak było.



    podobne sytuacje mogą być następującymi po sobie czuciowymi przedstawieniami tej samej osoby powiedzmy, matki, którą rozpoznaje się w końcu, gdy tylko się ją ujrzy, jako matkę właśnie i jako kogoś różnego od ojca czy siostry. Mogą to być przedstawienia członków rodzin naturalnych, dajmy na to, łabędzi z jednej strony, a gęsi z drugiej. Albo mogą to być, dla członków bardziej wyspecjalizowanych grup, przykłady sytuacji newtonowskiej, to jest przykłady sytuacji podobnych do siebie przez to, że podpadają pod pewną wersję symbolicznej formuły / = ma, a różniących się, powiedzmy, od tych, do których stosują się szkice praw optyki.

    Załóżmy na chwilę, że coś takiego istotnie ma miejsce. Czy mamy powiedzieć, że tym, co zostało wydobyte ze wzorów, są reguły i umiejętność ich stosowania? Opis taki jest kuszący, ponieważ nasze widzenie danej sytuacji jako podobnej do tych napotkanych przez nas wcześniej musi być wynikiem przetwarzania nerwowego, którym w pełni rządzą prawa fizyczne i chemiczne. W tym sensie, jeśli już się tego nauczyliśmy, rozpoznawanie podobieństwa musi być równie systematyczne jak bicie naszego serca. Ale to właśnie porównanie ujawnia, iż rozpoznawanie może być również mimowolne, może być procesem, nad którym nie mamy kontroli. A jeśli tak, to nie może być poprawne ujęcie go jako czegoś, czym rozporządzamy, stosując reguły i kryteria. Mówienie o nim w tych kategoriach sugeruje, że możliwe są alternatywne zachowania, że moglibyśmy na przykład nie postąpić zgodnie z regułą albo źle zastosować kryterium, albo też eksperymentować z jakimś innym sposobem widzenia73. Tymczasem, jak sądzę, właśnie tego rodzaju rzeczy nie możemy zrobić.

    Czy też, ściślej mówiąc, są to rzeczy, które możemy robić dopiero po tym, jak doznaliśmy pewnych wrażeń, gdy już cośi spostrzegliśmy. Wówczas rzeczywiście często szukamy kryteriów i robimy z nich użytek. Wówczas możemy zająć się interpretowaniem, rozważaniem, które prowadzi do wybierania między alternatywnymi posunięciami, czego nie czynimy w samym postrzeganiu. Przypuśćmy, że w tym, co ujrzeliśmy, jest coś osobliwego (przypomnijmy sobie niezwykłe karty do gry). Skręcając za róg, widzę matkę wchodzącą do sklepu w śródmieściu w czasie, gdy, jak sądziłem, jest w domu. Rozważając to, co zobaczyłem, nagle wykrzykuję: „To nie była mama, bo ona jest ruda!". Wszedłszy do sklepu, widzę ponownie tę kobietę i wydaje mi się nie do pojęcia, że mogłem ją wziąć za mamę. Albo widzimy na przykład pióra ogonowe ptaka wodnego wyjadającego coś z dna dziwne użycie tego słowa, brakuje bowiem jednej cechy charakterystycznej. Nie mamy bezpośredniego dostępu do tego, co wiemy, nie dysponujemy żadnymi regułami czy uogólnieniami, za pomocą których moglibyśmy wyrazić tę wiedzę. Reguły, które mogłyby zapewnić ten dostęp, odnosiłyby się do bodźców, nie do wrażeń, a bodźce możemy poznać tylko dzięki wypracowaniu odpowiednio złożonej teorii. Jeśli jej nie ma, wiedza osadzona na drodze wiodącej od bodźca do wrażenia pozostaje milcząca.

    Choć jest to oczywiście ujęcie wstępne i nie musi być poprawne we wszystkich szczegółach, to, co powiedzieliśmy na temat wrażenia, należy rozumieć dosłownie. W ostateczności jest to przynajmniej hipoteza dotycząca widzenia, którą powinno się móc poddać badaniu eksperymentalnemu, choć zapewne nie da się jej bezpośrednio sprawdzić. Ale to, co mówimy o widzeniu i wrażeniach, pełni również funkcje metaforyczne, tak jak w samej książce. Nie widzimy elektronów, lecz raczej ich tory, a właściwie pęcherzyki pary w komorze kondensacyjnej. W ogóle nie widzimy prądu elektrycznego, lecz wskazówkę amperomierza czy gal- wanometru. Mimo to na kartach tej książki, zwłaszcza w rozdziale dziesiątym, wielokrotnie wypowiadałem się tak, jak gdybyśmy postrzegali byty teoretyczne, takie jak prąd, elektrony i pola, jak gdybyśmy nauczyli się tego, studiując wzory, i jakby również w tych wypadkach niewłaściwe było mówienie o kryteriach i interpretacji zamiast o widzeniu. Metafora przenosząca „widzenie" do kontekstów takich jak te nie jest właściwie dostateczną podstawą do wypowiadania tego rodzaju twierdzeń. Trzeba ją będzie w przyszłości wyeliminować na rzecz bardziej dosłownego ujęcia.

    Wspomniany wcześniej program komputerowy dostarcza pierwszych wskazówek, w jaki sposób można by to zrobić, jednak zarówno ograniczone ramy tego tekstu, jak i moje obecne rozumienie problemu nie pozwalają mi wyeliminować tutaj tej metafory14. Zamiast tego spróbuję usprawiedliwić

    14 Czytelnikom tekstu Raz jeszcze... przydać się mogą następujące wstępne uwagi. Możliwość bezpośredniego rozpoznawania członków rodzin naturalnych zależy od istnienia, po nerwowym przetworzeniu, wolnej przestrzeni percepcyjnej pomiędzy rodzinami, które ma się odróżnić. Gdyby na przykład istniało postrzegane kontinuum ptaków wodnych sięgające od gęsi do łabędzi, musielibyśmy wprowadzić specyficzne kryterium umożliwiające ich rozróżnienie. Podobnie rzecz się ma z takimi bytami, których nie da się obserwować. Jeśli jakaś teoria fizyczna nie dopuszcza istnienia, niczego innego przypominającego prąd elektryczny, to niewielka liczba kryteriów, które mogą być bardzo różne w poszczególnych wypadkach, wystarczy do rozpoznania, że mamy do czynienia z prądem, choć nie istnieje zbiór reguł określających konieczne i wystarczające warunki tego rozpoznania. A jeśli tak, to można by stąd wysnuć wiarygodny, sięgający dalej wniosek. Jeśli mamy zbiór koniecznych i wystarczających warunków umożliwiających identyfikację jakiegoś bytu teoretycznego, byt ten można wyeliminować z ontologii danej teorii przez podstawienie. Jednakże jeśli nic ma takich reguł, bytów tych nie da się wyeliminować; wówczas teoria wymaga ich istnienia.

    wyższość jednej teorii nad drugą jest czymś, czego nie da się dowieść w toku dyskusji. Zamiast tego każda ze stron musi, jak to podkreślałem, próbować poprzez perswazję nawrócić tę drugą. Tylko filozofowie w sposób zasadniczo mylny zinterpretowali moje intencje, jeśli chodzi o te partie mojej argumentacji. Zdaniem niektórych z nich głoszę następujące poglądy74: zwolennicy niewspółmiernych teorii w ogóle nie są w stanie porozumiewać się ze sobą; wskutek tego w dyskusji dotyczącej wyboru teorii nie można się odwołać do dobrych racji; teorię musi się w związku z tym wybrać na podstawie racji, które są ostatecznie natury osobistej i subiektywnej; swego rodzaju mistyczna apercep- cja jest odpowiedzialna za to, jaka faktycznie zapada decyzja. Fragmenty, na których bazują te nieporozumienia, przyczyniły się bardziej niż jakiekolwiek inne części książki do zarzutów, iż bronię irracjonalności.

    Rozważmy naprzód moje uwagi na temat dowodzenia. Starałem się wskazać na prostą sprawę, od dawna znaną w filozofii nauki. Sporów dotyczących wyboru między teoriami nie da się ująć w formie w pełni przypominającej dowód logiczny czy matematyczny. W tych ostatnich przesłanki i reguły wnioskowania są od początku założone. Jeśli zachodzi różnica zdań co do wniosków, nie zgadzające się strony mogą prześledzić kolejne kroki wnioskowania, sprawdzając każdy z nich przez porównanie z wcześniejszymi założeniami. Na końcu tego procesu jedna lub druga strona musi przyznać, że popełniła błąd, pogwałciła przyjętą wcześniej regułę. Przyznawszy to, nie może się już odwołać do niczego innego i dowód oponenta jest wówczas nie do odparcia. Tylko w sytuacji, gdy obie strony odkrywają, że różnią się co do rozumienia lub sposobu zastosowania przyjętych reguł, że ich wcześniejsze uzgodnienia nie dają dostatecznych podstaw do przeprowadzenia dowodu, dyskusja trwa dalej w formie, jaką nieuchronnie przybiera w trakcie rewolucji naukowych. Spór dotyczy tu przesłanek i strony odwołują się wówczas do perswazji wyprzedzającej możliwość dowodu.

    Z tej dość dobrze znanej tezy nie wynika wcale, że w takiej sytuacji nie istnieją dobre racje po temu, by zostać do czegoś przekonanym, ani że nie są one ostatecznie decydujące dla grupy. Nie wynika z niej nawet, że racje wyboru są różne od tych zwykle wymienianych przez filozofów nauki: ścisłości, prostoiy, owocności itp. Powinna ona natomiast uzmysłowić; że racje takie pełnią funkcję wartości i że ludzie szanujący te same wartości mogą je różnie stosować, czy to indywidualnie, czy grupowo. Jeśli dwie osoby nie zgadzają się na przykład co do względnej owocności swoich teorii albo jeśli zgadzają się co do tego, ale różnią się w ocenie względnego znaczenia owocności i, powiedzmy, zasięgu jako kryteriów wyboru teorii, żadnej z nich nie można udowodnić, że popełnia błąd. I o żadnej z nich nie można też powiedzieć, że postępuje nienaukowo. Nie istnieje neutralny al-

    Problemy takie, choć ujawniają się naprzód w komunikacji, nie są natury czysto językowej i nie można ich rozwiązać, uzgadniając po prostu definicje kłopotliwych terminów. Ponieważ słowa, wokół których narastają trudności, poznaje się po części poprzez bezpośrednie stosowanie ich do wzorów, osoby doświadczające załamania komunikacji nie mogą powiedzieć: „Używam słowa «pierwiastek» (czy «mieszanina», czy «planeta», czy też «ruch niewymuszony») w sposób określony przez następujące kryteria". To znaczy, nie mogą odwołać się do neutralnego języka, którego obie używałyby w ten sam sposób i który byłby adekwatny do wyrażenia tych dwóch różnych teorii czy choćby ich konsekwencji empirycznych. Częściowo różnica między tymi osobami jest wcześniejsza niż zastosowania języka, wszelako w nich właśnie znajduje swe odbicie.

    Osoby doświadczające takich załamań komunikacji muszą się jednak czegoś uchwycić. Bodźce, jakie na nie oddziałują, są takie same. Taki sam jest również ich ogólny aparat nerwowy, bez względu na to, jak różnie byłby zaprogramowany. Co więcej, wyjąwszy mały, choć znaczący, obszar doświadczenia, nawet ich nerwowe zaprogramowanie musi być niemalże takie samo, mają bowiem wspólną historię, z wyjątkiem bezpośredniej przeszłości. Wskutek tego łączy ich zarówno codzienny świat i język, jak i znaczna część świata i języka naukowego. Mając tak wiele wspólnego, powinny być w stanie dowiedzieć się wiele na temat tego, co je różni. Techniki, jakich tu potrzeba, nie są jednak proste ani wygodne i nie należą też do normalnego arsenału środków stosowanych przez uczonych. Uczeni rzadko doceniają ich znaczenie i rzadko używają ich przez czas dłuższy niż niezbędny do tego, by doprowadzić do konwersji lub przekonać się, że do niej nie dojdzie.


    Krótko rzecz ujmując, uczestnikom załamania komunikacyjnego pozostaje uznanie siebie nawzajem za członków różnych społeczności językowych i przyjęcie roli tłumaczy75. Czyniąc przedmiotem badań różnice między dyskursem panującym w ich własnej grupie a dyskursem pomiędzy grupami, mogą naprzód starać się odnaleźć te terminy i wyrażenia, które, używane w obrębie każdej społeczności w sposób nieproblematyczny, są jednak źródłem trudności w dyskusjach między grupami. (Wyrażenia nie stwarzające takich trudności można przekładać homofonicznie.) Wyodrębniwszy w komunikacji naukowej takie obszary trudności, mogą następnie uciec się do pomocy wspólnego im poto- można przełożyć z języka jednej społeczności na język innej. Ponadto w miarę tego, jak postępuje tłumaczenie, niektórzy członkowie każdej ze społeczności mogą też zacząć pośrednio rozumieć, jak twierdzenie wcześniej nieprzejrzyste mogło wydawać się wyjaśnieniem członkom przeciwnej grupy. Dostępność technik tego rodzaju nie jest oczywiście gwarancją skuteczności perswazji. Dła większości ludzi przekład jest procesem zatrważającym, a normalnej nauce jest on całkowicie obcy. W każdym razie kontrargumenty są zawsze dostępne i nie ma racji przeważających szalę na korzyść któregokolwiek z poglądów. Jednak w miarę tego, jak przybywa argumentów i jak dany pogląd opiera się skutecznie kolejnym wyzwaniom, tylko ślepy upór może w końcu tłumaczyć dalsze sprzeciwianie się mu.

    A skoro tak, to ogromnego znaczenia nabiera drugi wymiar przekładu, od dawna znany dobrze zarówno historykom, jak i językoznawcom. Przełożenie jakiejś teorii (czy światopoglądu) na nasz język nie oznacza, że staje się ona naszą własną teorią. Trzeba ją sobie jeszcze przyswoić, odkryć, że myślimy i pracujemy w języku, który przedtem był nam obcy, a nie po prostu tłumaczymy z niego. Przejście to wszakże nie jest czymś, na co jednostka może się zdecydować albo od czego może się powstrzymać, kierując się świadomym wyborem, bez względu na to, jak bardzo chciałaby to zrobić. Jest raczej tak, że w pewnym momencie procesu polegającego na nauce tłumaczenia spostrzega ona, że to przejście się dokonało, że wślizgnęła się do nowego języka, bez podejmowania jakiejkolwiek decyzji. Albo też, jak wielu ludzi, którzy w wieku średnim po raz pierwszy zetknęli się, powiedzmy, z teorią względności czy mechaniką kwantową, ktoś jest w pełni przekonany do nowego poglądu, ale mimo to nie jest w stanie go zinternalizować i odnaleźć się w świecie widzianym przez pryzmat tych teorii. Człowiek taki intelektualnie dokonał wyboru, ale nie dochodzi do konwersji, która mogłaby uczynić ten wybór efektywnym. Mimo wszystko może on używać nowej teorii, ale będzie to czynił tak jak cudzoziemiec w obcym otoczeniu; będzie to dlań możliwe tylko dzięki temu, że mieszkają tu tubylcy. Jego praca pasożytuje na ich pracy, brak mu bowiem całej konstelacji dyspozycji umysłowych, których przyszli członkowie tej społeczności nabiorą wraz z wykształceniem.



    Doświadczenie konwersji, które porównałem do zmiany sposobu widzenia postaci, należy przeto do istoty procesu rewolucyjnego. Ważne powody do dokonania wyboru dostarczają motywów do konwersji oraz stwarzają dla niej sprzyjający klimat. Przekład może być ponadto punktem wyjścia przeprogramowania systemu nerwowego, które, jakkolwiek dotychczas nie zbadane, musi leżeć u podłoża konwersji. Jednak ani ważne powody, ani przekład nie konstytuują konwersji i to ten właśnie proces musimy wyjaśnić, żeby zrozumieć zasadniczy typ zmian w nauce.

    podobnie jak biologiczny, procesem jednokierunkowym i nieodwracalnym. Późniejsze teorie naukowe są lepsze niż wcześniejsze, gdyż lepiej rozwiązują łamigłówki, i to często w bardzo różnych środowiskach, w których się je stosuje. Nie jest to /stanowisko relatywistyczne i widać tu, w jakim sensie jestem przekonanym zwolennikiem postępu naukowego.

    Jednak w porównaniu z pojęciem postępu najbardziej rozpowszechnionym zarówno wśród filozofów nauki, jak i wśród laików, stanowisku temu brak pewnego istotnego elementu. Zazwyczaj uznaje się teorię naukową za lepszą niż jej poprzedniczki nie tylko w tym sensie, że jest lepszym narzędziem odkrywania i rozwiązywania zagadek, lecz również dlatego, że w jakiś sposób lepiej przedstawia to, jaka naprawdę jest przyroda. Słyszy się często, że następujące po sobie teorie są coraz bliższe prawdy, coraz bardziej się do prawdy zbli- . żają. Generąlizacje tego rodzaju ewidentnie nie odnoszą się do rozwiązań łamigłówek i konkretnych prognoz wyprowadzanych z teorii, lecz raczej do jej ontologii, to jest do związku pomiędzy bytami, jakimi teoria ta zaludnia przyrodę, a tym, co „naprawdę" istnieje.

    Być może jest jakiś inny sposób, by ocalić pojęcie prawdy w zastosowaniu do całych teorii, ale tą metodą akurat nie da się tego zrobić. Nie istnieje, jak sądzę, żaden niezależny od teorii sposób rekonstrukcji wyrażeń w rodzaju Jest naprawdę"; idea związku między ontologią danej teorii i tym, co jej „naprawdę" odpowiada w naturze,

    wydaje mi się teraz z gruntu iluzoryczna. Poza tym jako historyk mam poczucie, że jest to pogląd uderzająco niewiarygodny. Nie wątpię na przykład, że mechanika Newtona jest doskonalsza od Arys- totelesowskiej, a mechanika Einsteina od Newtonowskiej, jeśli traktować je jako narzędzia rozwiązywania zagadek. Ale nie dostrzegam w ich następowaniu po sobie żadnego koherentnego kierunku rozwoju ontologicznego. Wręcz przeciwnie, pod pewnymi ważnymi względami, choć bynajmniej nie wszystkimi, ogólna teoria względności Einsteina jest bliższa teorii Arystotelesa niż którakolwiek z nich koncepcji Newtona. Jakkolwiek zrozumiała jest pokusa nazwania tego podejścia relatywistycznym, określenie to wydaje mi się niewłaściwe. Z drugiej strony, jeśli to ma być stanowisko relatywistyczne, nie mogę pojąć, że relatywista traci cokolwiek z tego, czego potrzeba do wyjaśnienia natury i rozwoju nauk.



    7. Natura nauki

    Na koniec omówię krótko dwojakiego typu reakcje, z jakimi spotykał się mój pierwotny tekst, krytyczną i przychylną, przy czym żadna nie jest moim zdaniem całkiem słuszna. Chociaż nie wiążą się one z tym, co dotąd powiedziałem, ani ze sobą, obie były na tyle powszechne, że wymagają jakiejś odpowiedzi.



    Niektórzy czytelnicy mojego tekstu zauważyli, że wielokrotnie przeskakuję od ujęcia opisowego stały one bowiem zapożyczone z innych dziedzin. Historycy literatury, muzyki, sztuki, rozwoju politycznego i wielu innych rodzajów ludzkiej działalności od dawna opisywali swój przedmiot w ten sam sposób. Periodyzacja przeprowadzana w kategoriach rewolucyjnych przełomów w stylu, smaku i strukturze instytucjonalnej należy do ich standardowych narzędzi. Jeśli było coś oryginalnego w moim odwołaniu się do tego rodzaju pojęć, to głównie dzięki zastosowaniu ich do nauki, a więc do dziedziny, o której dość powszechnie sądzono, że rozwija się w inny sposób. Być może także pojęcie paradygmatu jako konkretnego osiągnięcia stanowiącego pewien wzorzec wnosi coś nowego. Przypuszczam na przykład, że niektóre z notorycznych trudności związanych z pojęciem stylu w sztuce mogłyby zniknąć, gdyby traktować obrazy jako powstające jeden na wzór drugiego, a nie w zgodzie z jakimiś oderwanymi kanonami stylu76

    W książce tej wszakże chciałem też zwrócić uwagę na coś innego, co dla wielu jej czytelników było mniej widoczne. Choć rozwój naukowy może przypominać rozwój innych dziedzin bardziej, niż zazwyczaj przypuszczano, są tu również uderzające różnice. Powiedzenie na przykład, że w nauce, przynajmniej od pewnego punktu jej rozwoju, mamy do czynienia z postępem, który nie występuje w innych dziedzinach, nie może być pozbawione słuszności, bez względu na to, czym byłby postęp jako taki. Jednym z celów książki było zbadanie takich różnic i próba ich wytłumaczenia.

    Wiele razy na przykład podkreślałem, że w rozwiniętych naukach brak jest czy jak bym dziś powiedział —jest stosunkowo konkurujących ze sobą szkół. Zwracałem też uwagę na to, w jakiej mierze członkowie danej społeczności uczonych stanowią jedyną publikę i są jedynymi sędziami prac tej społeczności. Mówiłem o szczególnym charakterze kształcenia naukowego, o rozwiązywaniu łamigłówek jako celu, o systemie wartości, jaki stosuje grupa uczonych w okresach kryzysu i podejmowania decyzji. Książka wyodrębnia inne cechy tego samego typu; żadna z nich nie jest koniecznie wyłączną cechą nauki, ale ich połączenie pozwala ująć specyfikę tej aktywności.

    Nasza wiedza o wszystkich tych cechach nauki pozostawia jeszcze wiele do życzenia. Rozpocząłem to postscriptum, wskazując na potrzebę badań nad społecznie określoną strukturą nauki; zakończę je, podkreślając potrzebę podobnych, a nade wszystko komparatywnych badań nad odpowiednimi społecznościami w innych dziedzinach. Jak wybiera się i jak jest się wybieranym na członka konkretnej społeczności, naukowej lub innej? Na czym polega proces społecznego wrastania w grupę i jakie są jego fazy? Co grupa kolektywnie postrzega jako swoje cele; jakie toleruje odstępstwa, czy to indywidualne, czy grupowe; i jak kontroluje niedo-

    Yüklə 0,71 Mb.

    Dostları ilə paylaş:
    1   2   3   4   5   6   7   8   9   10   11




    Verilənlər bazası müəlliflik hüququ ilə müdafiə olunur ©genderi.org 2024
    rəhbərliyinə müraciət

        Ana səhifə